Po upadku komunizmu i Związku Sowieckiego wydawało się (naiwnym), że skończy się czas konfrontacji między supermocarstwami i na naszej planecie zapanuje względny spokój. Nic takiego jednak się nie stało. Utratę międzynarodowej pozycji przez następczynię ZSRS – Federację Rosyjską Stany Zjednoczone potraktowały jako okazję do opanowania świata.
Przyspieszyły te starania, gdy po Jelcynowskiej smucie, władzę objął Władimir Putin, który powstrzymał rozkradanie swojego kraju przez kapitał zagraniczny i rozpoczął odbudowę znaczenia Rosji na świecie.
Paradoksem historii jest, że USA weszły w buty polityki sowieckiej. ZSRS propagował socjalizm i wprowadzał ten ustrój nie tylko w podporządkowanych państwach Europy Środkowej, ale również w krajach Trzeciego Świata, sięgając nawet do państw Ameryki Łacińskiej, a w Europie – przez pewien czas – do Portugalii (rewolucja „czerwonych goździków”). Sowieci czynili to poprzez partie komunistyczne oraz zakładane przez nich międzynarodowe organizacje lub opanowując istniejące. Nie inaczej czynią Stany Zjednoczone.
One z kolei propagują i dbają o „demokrację” i „prawa człowieka”, a model ten instalują drogą finansowania partii politycznych oraz innych ugrupowań, szczególnie organizacji pozarządowych. Jeśli te metody zawiodą, w krajach leżących w obszarze zainteresowań Wuja Sama wybuchają kolorowe rewolucje, wspierane organizacyjnie i finansowo przez „niezależne” instytucje, np. NED (National Endowment for Democracy – Krajowa Fundacja na rzecz Demokracji), założona w początkach lat 80. Zaplecze intelektualne tych „zbożnych” operacji stanowi założony w 1948 r, think tank RAND Corporation (research and development – badania i rozwój) Wtedy zapanowuje „prawdziwa” demokracja, a w ślad za nią przychodzi amerykański kapitał i sprzymierzone z nim koncerny zachodnie, przejmując gospodarkę danego kraju.
Opis tego procederu przedstawia amerykański analityk F. William Engdahl w książce „Absolutna dominacja”.
Autor bez ogródek formułuje podstawowy cel polityki amerykańskiej, a właściwie panującego tam lobby wojskowo-przemysłowego – opanowanie świata, czyli, jak to określa w tytule, absolutnej dominacji. Dominacji na lądzie, w powietrzu, na wodach, w przestrzeni kosmicznej i cyberprzestrzeni. Czyni to zresztą na podstawie oficjalnych dokumentów lub niedawno ujawnionych, względnie tych, które „przeciekły” oraz wypowiedzi polityków amerykańskich, lub ich prac. Toteż dość często cytuje czołowego jastrzębia amerykańskiego – Zbigniewa Brzezińskiego, który wcale nie ukrywa (nie on jeden zresztą) rzeczywistych celów USA.
Aby ten strategiczny cel zrealizować Stany otaczają Rosję zarówno gospodarczo, jak i militarnie. Zabiegi ekonomiczne polegają na opanowywaniu lub próbach opanowania pól naftowych i ropociągów oraz zagłębi surowców strategicznych. Demokracja i „prawa człowieka” interesują USA tylko tam, gdzie występuje ropa lub surowce strategiczne. Jeśli jakieś państwo jest mało podatne na waszyngtońskie zabiegi, wybuchają tam powstania, rewolucje kolorowe, jednym słowem „lud się buntuje”. A że często dochodzi w związku z tym do wojen domowych lub nawet wzajemnego ludobójstwa (np. wyrzynające się plemiona Hutu i Tutsi w Afryce), to przecież mało obchodzi autorów owej polityki, najważniejsze są surowce.
W ciągu ostatnich lat wyrósł nowy przeciwnik do pokonania – Chiny, które aspirują do pozycji mocarstwa ekonomicznego i wojskowego. To następny cel „do odstrzału”. Dlatego Amerykanie znowu przypomnieli sobie o Tybecie i Dalaj Lamie.
Rozbudowa baz amerykańskich na całym świecie przybrała niebywałe rozmiary. Autor pisze, że tylko w Azji Środkowej USA ustanowiły 19 baz wojskowych, w tym 14 w samym Afganistanie. Natomiast w Afryce USA posiadają bazy m.in. w: Botswanie, Gabonie, Ghanie, Kenii, Mali, Maroku, Namibii, Senegalu, Sierra Leone, Tunezji, Ugandzie i Zambii. Po co? Otóż – przypomina Engdahl – ostatnio nastąpiła gospodarcza ekspansja Chin na tym kontynencie, które oferują dogodne warunki współpracy ekonomicznej, a umowy handlowe mają z reguły charakter barteru. Podpisane z Państwem Środka porozumienia stanowią przeciwieństwo ofert pozostającego pod kontrolą amerykańską MFW, będących drogą ku nędzy i ruinie. Taki stan rzeczy nie odpowiada imperialnym celom orędowników „jedynie słusznej demokracji”.
O misji amerykańskiej w tamtym regionie bez żenady mówił gen Kip Ward, dowódca Africomu, na zebraniu Stowarzyszenia Międzynarodowych Operacji Pokojowych (sic!): „We współpracy z innymi amerykańskimi agencjami rządowymi i międzynarodowymi partnerami podejmować zaangażowania na rzecz bezpieczeństwa poprzez programy współpracy wojskowej, działania i operacje woskowe służące wspieraniu stabilnego i bezpiecznego afrykańskiego środowiska na rzez polityki zagranicznej USA”. Czy można jaśniej w języku politycznym?
Z książki dowiadujemy się ponadto ciekawych rzeczy o obronie przeciwrakietowej, w tym tarczy. To szczególnie interesujące nas obecnie, gdy w Radzikowie właśnie rozpoczęto budowę tarczy antyrakietowej. Jak się okazuje, to żadna broń defensywna, a ofensywna. Engdahl pisze: >>Państwo, które jako pierwsze dysponowałoby tarczą antyrakietową, zyskałoby de facto „zdolność do zadania pierwszego uderzenia”. Podpułkownik Robert Bowman, dyrektor programu antybalistycznego, trafnie nazwał obronę przeciwrakietową „brakującym ogniwem pierwszego uderzenia”.
„Tego rodzaju systemy obrony przeciwrakietowej … miałyby wartość przede wszystkim w kontekście ofensywnym, nie defensywnym, – jako uzupełnienie zdolności USA do zadania pierwszego uderzenia, niejako samodzielna tarcza. Gdyby stany Zjednoczone dokonały ataku jądrowego na Rosję (lub Chiny), trafionemu państwu pozostanie jedynie mały arsenał – o ile w ogóle coś pozostanie”. Wszystko to mieści się w doktrynie Busha „wojny uprzedzającej”, aliści, jak piszą analitycy Hartung i Ciarroocca, jest to określenie błędne, ponieważ „sugeruje przeprowadzenie pierwszego uderzenia na państwo, które jest gotowe do ataku. Doktryna Busha jest dużo bardziej elastyczna, gdyż sugeruje, że amerykański atak jest uzasadniony, jeśli państwo lub organizacja może stanowić zagrożenie w jakiejś nieokreślonej przyszłości”.
W omawianej pracy możemy przeczytać też o kulisach dwóch rewolucji na Ukrainie – pomarańczowej i Euromajdanie, czego nie będę omawiać, jako że tematowi temu poświęciliśmy sporo miejsca na łamach „MP”. Autor rozprawia się również z oficjalną wykładnią wydarzeń 11 września 2001 r., cytując specjalistów, którzy nie pozostawiają suchej nitki na waszyngtońskiej wersji. Atak ten był potrzebny, aby ogłosić wojnę z terroryzmem, który jest wszędzie i nigdzie. Po tej lekturze trudno wyciągnąć optymistyczne wnioski. Trzecia wojna światowa zbliża się milowymi krokami. Za potworną cenę USA dążą do opanowania naszej planety. Każdy, kto chce zdobyć wiedzę o tym, co naprawdę dzieje się na świecie powinien książkę Engdahla przeczytać. Wiedzy nigdy za mało.
Zbigniew Lipiński, Myśl Polska
comments powered by HyperComments