Obserwacja marszów i demonstracji KOD pozwala na podjęcie próby analizy zjawiska, które w Polsce jest w dużym stopniu czymś nowym, dotychczas niespotykanym. Nie, nie będę tu oryginalności organizatorów dzisiejszej tłumnej imprezy w Warszawie chwalił za nowatorstwo i pomysłowość. Raczej warto zwrócić uwagę na to, czym KOD jest i czym może się stać.
Profil uczestnika zgromadzenia publicznego to zawsze zagadnienie ciekawe, aczkolwiek trudne do rzetelnego przebadania. Warto byłoby pochylić się nad tym problemem, czyli zastosować najprostszą metodę ankietową, sprawdzając przy tym poziom zaufania / nieufności demonstrantów. Pobieżne obserwacje sprawiają jednak, że można podzielić zebranych dziś w Warszawie na cztery podstawowe grupy: 1) mieszkańców stolicy, których profil polityczny raczej zawsze predysponował ich do poparcia szeroko rozumianych liberałów, z reguły reprezentujących nieliczną w skali całego kraju klasę średnią, czasem menedżerską, wolne zawody i wyższą; 2) zorganizowanych przez opłaconych organizatorów, nieco przypominających zawodowych uczestników protestów znanych z różnych wydań kolorowych rewolucji w Europie Wschodniej; 3) aktywistów partyjnych, przede wszystkim Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej; 4) spacerowiczów, których w podgodną majową sobotę na imprezę przyciągnęła prosta ciekawość. Grupa 1 w sposób ewidentny stanowi już w tej chwili potencjalny elektorat i twardą bazę liberałów, choć brak czytelnego przywództwa w faworyzowanym przez nich środowisku politycznym sprawia, że mogą być zdezorientowani, co do konkretnych preferencji politycznych. Elektorat warszawski (przede wszystkim mam tu na myśli mieszkańców zamożnych dzielnic, z pewnością zaś nie tych uboższych ze wschodniego brzegu Wisły) będzie zapewne głosował na tych spośród liderów, którzy dziś najskuteczniej przebiją się wśród konkurencji zgromadzonej na KODowskich imprezach, które w tym przypadku można potraktować jako swoisty casting. Grupa 2 działa w dość charakterystyczny sposób, a pochodzi nie tylko z Warszawy, ale również z innych regionów kraju. Są to osoby, za które liderzy grup otrzymują określone wynagrodzenie, jak twierdzą informatorzy, zależne od wielkości grupy, ale zazwyczaj nie przekraczające 1000 złotych. Ludzie ci mają oczywiście dodatkowo opłacony transport i przejazd do Warszawy, a także wyżywienie (i wyszynk) na miejscu i w podróży. Organizatorzy grup z reguły nie dzielą się zapłatą z ludźmi, których wiozą do stolicy, uznając, że wystarczającym wynagrodzeniem dla większości z nich powinna być sama możliwość wycieczki. Minusem tej grupy jest brak jakiegokolwiek zainteresowania jej przedstawicieli wystąpieniami oratorów, trudności w ich zdyscyplinowaniu. Widać było w ich przypadku skrajne znużenie i znudzenie podczas kolejnych, bardzo zresztą koślawych, przemówień liderów KODowskiej koalicji. Ożywiali się wyłącznie słysząc znane sobie nazwiska – Kopacz i Komorowski, ale ożywienie to i tak miało raczej charakter krótkotrwałej ekscytacji z powodu zobaczenia misia panda w zoo. Organizatorzy wystawili ochronę marszu, której jednym z zadań było zapobieganie rozchodzeniu się po okolicznych ulicach Warszawy uczestników z tej grupy. Pójście w kierunku innym niż zaplanowana trasa marszu wiązało się z zatrzymaniem przez ową ochronę. Sam takiej blokady doświadczyłem, przy czym blokujący mi przejście ochroniarze na mój argument, że nie jestem uczestnikiem imprezy KOD, odpowiedzieli, że „każdy tak mówi”. Grupa 3 była stosunkowo niewielka. Zasoby organizacyjno-finansowe przyklejonych do KOD partii są raczej skromne, perspektywa wyborów mobilizująca do konkurencji między- i wewnątrzpartyjnej dość odległa. Widać było zatem kilkanaście delegacji terenowych oddziałów partii, przy czym składały się one w większości z osób nie zainteresowanych życiem publicznym, korzystających z możliwości bezpłatnej wycieczki do stolicy. Wreszcie, grupa 4 to przede wszystkim spora liczba gapiów, lub tych, którzy obserwowali wydarzenia z czystej ciekawości.
Ta ostatnia, raczej niewielka grupa – obok znacznie większej grupy śledzących marsz w mediach – mogła stanowić potencjalne nowe terytorium wyborcze do pozyskania przez organizatorów imprezy. Okazało się to jednak po raz kolejny niemożliwe z dwóch podstawowych przyczyn: po pierwsze, braku jakichkolwiek liderów zdolnych do wykrzesania z siebie wyglądającego na naturalny entuzjazmu; po drugie, całkowitej pustki koncepcyjnej KOD, nawet na poziomie wywołujących choćby minimalne zainteresowanie haseł. Problem pierwszy jest w praktyce nierozwiązywalny. Próba wykreowania na lidera ruchu społecznego Mateusza Kijowskiego okazała się niemożliwa z uwagi na naturalne psychofizyczne ograniczenia tego osobnika. Inne postaci pojawiające się na scenie KOD pozbawione są nie tylko charyzmy, ale nawet talentów oratorskich na podstawowym poziomie. Grzegorz Schetyna to partyjny i kuluarowy gracz, nie budzący najmniejszego nawet zaufania społecznego. Działacze liberalnej lewicy wykazali się tym, że próbując wiecować nie byli w stanie zaproponować nadających się sylabicznie do skandowania haseł, pogrążając się w otchłani banału. Obecni na scenie ludowcy – Władysław Kosiniak-Kamysz i Jarosław Kalinowski – wyraźnie nie pasowali do otoczenia. Publiczny romans PSL z liberalną opozycją jest, nawiasem mówiąc, karygodnym błędem politycznym partii, która mogłaby z poziomu parlamentu podjąć się zaproponowania trzeciej, alternatywnej wobec PiS i KOD narracji. Ludowcy raczej w parlamencie i samorządach pozostaną, ale już z pewnością zamkną sobie drogę do pozyskania elektoratu nieco bardziej wykraczającego ponad pięcioprocentowy próg wyborczy. Ryszard Petru z groźnego bankiera staje się powoli pośmiewiskiem w związku z jego analfabetyzmem historycznym i politologicznym, który utrwala jego wizerunek, jako człowieka do polityki przyciągniętego przypadkowo, małego Kazia, który trafił do Sejmu i nie może się tam odnaleźć. Innych gwiazd nie widać. Nawet, gdyby się jednak pojawiły, brakuje jasnego mobilizującego przekazu, zdolnego do pojawienia się trwałej postawy politycznej. Na dzisiejszym marszu organizatorzy i reżyserzy postanowili wykorzystać mechanizm wypróbowany podczas zamieszek i przewrotów w Gruzji, na Ukrainie i w Macedonii. Wzorem tamtejszych kolorowych „rewolucjonistów” przekonywali, że PiS oznacza wyjście Polski z Unii Europejskiej, a nawet porzucenie cywilizacyjne Starego Kontynentu. Przerażająca alternatywa dla Brukseli, majaczy ich zdaniem na Wschodzie – aluzje do Rosji, kolei transsyberyjskiej zamiast ekspresu do Europy i złowrogiego Władimira Putina miały mobilizować strach. Retoryka ta pozbawiona jest jednak nad Wisłą jakichkolwiek szans, a jej suflerzy zapewne nie odrobili lekcji na temat różnic między Warszawą a Kijowem. Nikt nie wierzy w rzekome wypychanie przez obecny rząd Polski z UE. Tym bardziej absurdalnie, nawet dla przypadkowego słuchacza, brzmią sugestie o „putinizmie” obecnej partii rządzącej, kojarzonej przecież powszechnie z najbardziej zajadłą wersją rusofobii. Słaby zasięg ma też hasło obrony tolerancji.
Niedopatrzeniem organizatorów stało się dopuszczenie na scenę tęczowej flagi homoseksualistów, która trzepotała nad wszystkimi występującymi, przy jednoczesnej nieobecności choćby jednej polskiej flagi. Wrażenie odbiorcy redukuje tym samym KOD do poziomu konfliktu obyczajowego o zasięgu co najwyżej Palikota. Działacz homoseksualny przemawiający dziś do uczestników marszu wystąpił notabene nieco lepiej od politycznych tuzów, pośród których przyszło mu zabierać głos. Treść jego przemowy była jednak niezwykle niszowa, momentami śmieszna, choćby gdy zwracał uwagę na niszczenie w Polsce pomników Cyganów, o których istnieniu nikt nawet nie wie, pomijając dużo bardziej skandaliczny fakt niszczenia pomników związanych ze zwycięstwem w II wojnie światowej. Ta ostatnia sprawa nie wpisuje się jednak w narrację KOD, która czyni Rosję strachem dla niegrzecznych dzieci, podobnie jak czyni to narracja PiS. Różnica między nimi polega na tym, że jedna podlana jest sosem liberalnym, a druga – patriotycznym.
Podsumowującdzisiejsze wrażenia, warto przejść do najistotniejszego pytania: po co to wszystko? Dzisiejszy marsz, według ocen specjalistów, to koszt około miliona złotych. Raczej kwoty takiej nie wyasygnowały strzegące swoich skarbców partie polityczne kręcące się przy KOD. Nie pochodziła ona też od kapitału rodzimego, raczej nieskłonnego do inwestycji w polityczną opozycję bez rychłych widoków na powrót do władzy. Hipotezy na temat sponsora mogą być różne, wszakże dwie z nich wydają się najbardziej prawdopodobne: 1) fundacje i ośrodki niemieckie, pragnące w ten sposób ostrzec PiS przed zbytnim odejściem od Berlina w kierunku Waszyngtonu i ostrą krytyką planów kanclerz Merkel w sprawie tzw. uchodźców, wsparte przez część tamtejszego kapitału obawiającą się reform podatkowych zapowiadanych przez rząd partii Kaczyńskiego; 2) zajmujące się profesjonalnie tzw. kolorowymi rewolucjami ośrodki amerykańskie, część tamtejszego establishmentu finansowego związanego z George’m Sorosem, chcące z sobie tylko znanych przyczyn wpływać na kształt polskiej sceny politycznej, być może zabezpieczając się na wypadek, bardzo mało dziś prawdopodobnej, nielojalności PiS wobec interesów kuratora polskiej sceny politycznej zza oceanu.
Na powyższe pytanie wyczerpującej odpowiedzi udzielić powinny służby specjalne, rzekome oczko w głowie partii rządzącej. Chyba że toczy się zakulisowa gra, o której opinia publiczna wiedzieć nie może czy nie powinna. Osobliwym jest bowiem fakt braku zainteresowania ze strony podprządkowanych PiS mediów schematami finansowania KOD. Chyba, że w ABW naiwnie wierzą, że cała ta heca odbywa się za pieniądze zebrane w ramach składek kwestujących tu i ówdzie przedsiębiorczych KODowiczów.